czwartek, 19 września 2013

15.

Jak się odnalazła moja rodzina w temacie padaczki? 

  • Mąż:
Nie wiem. To typ, który mało mówi o swoich uczuciach. Ja mu ględzę na okrągło, do znudzenia, a on i tak nie rozumie. To jedna kwestia. Bo druga to ta, że sam o sobie nic nie mówi. Czasem zaliczy jakąś "wpadkę" i coś bąknie, że jemu też nie jest łatwo. Nooo z pewnością nie. Ale jest niekonsekwentny. Bo raz mówi, że rozumie, że nie mogę jeździć autem, że nie mogę tego czy tamtego. Że rozumie, ze się boję. Ale kiedy on chce, żebyśmy całą noc albo chociaż pół spędzili w łóżku na ostrym seksie, czy choćby ze znajomymi, to nagle zapomina, ze mi to nie służy. Bo ja MUSZĘ się wysypiać. I żeby było jasne - po tej nieprzespanej nocy on nie wstanie do dzieci, co to, to nie. Ale jak ja chcę żyć normalnie, jak zdrowy człowiek, to on ma milion obaw - bo się boi, bo nie jestem zdrowa, bo nagle jak nie po jego myśli, tylko po mojej to okazuje się, ze najlepiej by było, gdybym siedziała w domu i nawet na moment nie wychodziła. Bo przecież jestem chora. To chyba tyle po krótce.

  • Dzieci:
Wiadomo, zbyt małe. Starszak, poinstruowany co ma robić, jak mamie COŚ by się stało. Gdzie iść, gdzie biec. I tyle, na więcej przyjdzie czas.

  • Matka:
Niby przyjęła do wiadomości. Czasami nawet mnie zaskoczy jakąś "wiedzą" na temat tej choroby. Czyli chyba googluje chociaż. Ale żeby pomóc? To typ mojego męża - jak jej wygodnie to owszem. Jak nie, to nie bardzo radź sobie sama. Jak byłam zgonem przez 8 tygodni włączając neurotop, to przez 2 łaskawie mogłam być u niej. Później mi oświadczyła, ze chce odpocząć. Normalnie no. A ja musiałam sobie radzić jak zwykle sama. 
  • Ojciec:
Oooo to dopiero jest giguś. Z ojcem zawsze miałam zajebisty kontakt. I mam go do dziś, oczywiście już na innych podstawach niż jak miałam lat 16. Ale jest ok. Ale nie w kwestii padaczki. Tu mój tatulek bije wszystkich na głowę. Bo po prostu uważa, ze wszystko sobie wymyśliłam, a wyniki, sfałszowałam. Na serio. A lekarze są głupi. "Idź do innego". Byłam u 3. Naprawdę dobrych i renomowanych w moim mieście. Nie ważne. Oni są głupi a ja jestem kłamczuchą. Trzyma się tej wersji już dobre 2 lata. Zdania nie zmienił. Dyskusja z nim na ten temat to jak dyskusja z moją dwuletnia córką. Czyli żadna. 
  • Siostra:
Młodsza 8 lat. Jeśli porównać poziom intelektualny - różnica wynosi minimum 18. Siostra nie ma zdania. Jest oburzona jak musi mi pomóc. Nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji i choroby. Pewnie gdybym umierała na raka, kazałaby mi nie przesadzać. Rak? A co to takiego? To cała moja siostra.
  • Teściowa , rodzeństwo mojego męża:
Kompletnie nie uczestniczą w Naszym/moim życiu. Nie, nie jesteśmy pokłóceni. Oficjalnie. Po prostu o Nas nikt z nich się nie martwi. Jesteśmy nieistotni w ich łańcuchu pokarmowym. I to cała historia.

Czy ktoś mnie zawiódł? Wszyscy. 
  • Najmniej rodzina męża. Po nich spodziewałam się dokładnie tego, co zaprezentowali. 
  • Moja matka? Nigdy nie łączyła nas szczególna więź. I nawet w obliczu takiej choroby nic się nie zmieniło.
  • Ojciec? Najbardziej. Nie tego się po nim spodziewałam. To on jest i był mi najbliższą osobą w tej Naszej popieprzonej rodzince. Ale kiedy rzuca że on się NIE CHWALI każdemu że ja mam padaczkę to mam ochotę zdzielić go w pusty łeb! Wstydzi się! Kurwa mnie, swojej córki?! A co to za wstyd, choroba jak każda inna!
  • Mąż? To trzecia choroba na którą zachorowałam będąc jego żoną. Nigdy nie był dla mnie oparciem takim, jakbym to sobie wymarzyła. Zawiodłam się, nie pierwszy raz. Zawsze milczy, zawsze udaje, ze nic się nie stało. Zawsze żyjemy "po staremu". To tak jak w opowieści o wielkim słoniu*. Wiemy oboje, ze ten słoń nas miażdży, ale mój mąż milczy, skutecznie go omija. Skutecznie dla siebie. Podejrzewam, ze albo w końcu kopnie mnie w tyłek albo nauczy się i stanie na wysokości zadania i będzie ze mną. Konsekwentnie.
  • Siostra? Tak jak rodzina męża. Nie spodziewałam się po niej za wiele. Nigdy nie byłyśmy "za sobą". Nie nauczyli nas tego w domu. Faworyzowanie jej przez moją matkę, skutecznie doprowadziło do po prostu grzecznościowego tolerowania się. 

*"Słoń w pokoju" to wiersz Terry Kettering, odnosi się głównie do śmierci, do tragedii. Ale czy zetknięcie się z ciężką chorobą nie jest tragedią? 

W pokoju jest słoń.
Jest ogromny, pękaty.
Rozmawiamy o wszystkim innym – tylko nie o słoniu w pokoju. Trudno się obok niego przecisnąć.
Mimo to przeciskamy się rzucając „Jak się masz” i „Wszystko w porządku”…
I tysiąc innych banalnych pogawędek.
Rozmawiamy o pogodzie.
Rozmawiamy o szkole.
W pokoju jest słoń.
Wszyscy wiemy, że tam jest.
Jest ciągle w naszych myślach.
Bo widzisz, dla Mnie to jest bardzo duży słoń.
Ale nie rozmawiamy o słoniu w pokoju.
Zostawiasz mnie samą...
W pokoju ze słoniem...

Oczywiście wiersz w oryginale brzmi inaczej. Ale to jest MÓJ SŁOŃ. I to chyba wystarczy jako podsumowanie tego, jak w tej sytuacji odnalazła się moja rodzina...

2 komentarze:

  1. Wiersz o słoniu jest dość ciekawy. Podczepiłam sens wiersza pod krzywdę dziecka którego nikt nie widzi i nie słyszy. POZDRAWIAM.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W wielu sytuacjach ten wiersz 'pasuje". Zawsze wtedy, kiedy UDAJEMY, ze wszystko jest dobrze. pozdrawiam :)

      Usuń